środa, 14 marca 2012

Moda dziecięca

O modzie tutejszej, czy raczej sposobie ubierania się, mogłabym długo - i zresztą taki mam zamiar ;) Ale nie teraz. W tym poście chcę tylko uwiecznić pewne trafne spostrzeżenie, którego dokonała niechcący moja ulubiona Elena. 

Otóż: 
Godzina 20:30, jedna z sali lekcyjnych, wieczorna pogawędka w oczekiwaniu na koniec dnia roboczego (21:00). 

Rozmawiamy o marzeniu Eleny: założeniu na Taobao (takie większe Allegro) wirtualnego sklepu z ubrankami dla dzieci. 
Elena przekonuje mnie, że rynek jest, i to duży. Pokazuje znalezione w internecie zdjęcia przeuroczych ciuszków i podaje ich (horrendalne!) ceny.

I mówi: Bo wszyscy rodzice, jak im się urodzi dziecko, to chcą je bardzo ładnie... (szuka właściwego słowa) ... ładnie u-de-ko-ro-wać. 

Kiwam głową, wstrząśnięta trafnością spostrzeżenia. Tak, dokładnie to mi chodziło po głowie, kiedy patrzyłam na te wszystkie wystrojone do granic zdrowego rozsądku bobasy. 

-U-de-ko-ro-wać, - powtarza niepewnie Elena. - Czy to dobre słowo, Wira?
-Tak..., to znaczy nie. Mówi się "ładnie ubrać". 

Ale dzieci ze stroikami na głowach, naklejkami na czołach, tiulowymi tutu i markowymi jeansami na pośladkach, albo w jaskrawych jak wystawa Cepelii tradycyjnych chińskich przebrankach wyglądają właśnie na u-de-ko-ro-wa-ne. 

Albo taki obrazek:
Kroczący niepewnie jeszcze szkrab w polarowych ciuszkach z doczepionymi uszkami i ogonkiem, a tuż obok przemyka mały, zadbany piesek... w kostiumie supermana*. Pomieszanie z poplątaniem. 

* widziałam też pieska w jeansowym kombinezonie, a nawet psiego Świętego Mikołaja! I to zaledwie kilka dni temu, w marcu. Właścicielom spodobał się pewnie czerwony kolor. I takie ładne białe obramowanie. 

poniedziałek, 5 marca 2012

Niech moc będzie...

E-mail od jednej z moich chińskich koleżanek z pracy, która wyprowadziła się niedawno do innego miasta: 

"Cześć, droga Weroniko, 
Niech radość i zdrowie będą z tobą i twoją rodziną zawsze. Pozostańmy w kontakcie!
pozdrowienia, Aileen"

W tym kontekście wiadomość, którą ja jej wysłałam, typowe pozdrowienia, wydaje się sucha i banalna.

(wersja oryginalna:
"hi, dear Veronica,
May joy and health be with you and your family always. keep in touch!
best, aileen")

Szwe-, Szwa-: dialog ameryka�ski

Ja: A ten Eryk to skąd jest?

(Długi, chudy chłopak, który dołączył niedawno do naszego grona zagranicznych nauczycieli.)

Kasia z Ameryki: A... ze Szwecji? Albo Szwajcarii? Wiesz, mnie się to myli, to całe "Szwe", "Szwa"...

(W oryg.: "Swe", "Swi", "Sweden", "Switzerland".)

Bardzo ją lubię.

A propos nieefektywności

Na wiosnę drzewa w Xiamen zaczęły gubić więcej liści. Do walki z żywiołem ruszyli pracownicy zakładu oczyszczania miasta. Przy czym używane przez nich miotły do zamiatania chodników same zrobione są z oliścionych gałęzi. Każdy zatoczony przez nie łuk gubi niemal tyle samo liści, co zgarnia.
Zamiatacze machają tymi witkami na długim kiju z podziwu godną determinacją, zmuszając niektórych przechodniów do szybkich uskoków w bok, na sam brzeg chodnika. I za każdym razem kiedy na nich patrzę, myślę sobie, że oczyszczenie mioteł z liści zajęłoby tylko kilka minut, a dzięki temu całą pracę możnaby wykonać kilkakrotnie szybciej.

O murze już mówiłam, prawda?
Szłyśmy w górę ulicy szukając konkretnego numeru domu i minęłyśmy budowę: mur do kolan, dwóch murarzy pracuje, reszta, jak w Polsce, patrzy.
Wracając po niespełma godzinie zobaczyłyśmy, że ściana sięga nam już do ramion. Tempo pracy zrobiło na nas ogromne wrażenie, ale wystarczyło przystanąć na chwilę i przyjrzeć się trochę dokładniej, żeby dostrzec jak niechlujnie jest to wszystko wykonane. Zaprawa plaśnieta byle jak pomiędzy krzywo ustawione cegły. Tu szpara, tam jakaś wypukłość. Wszystko przykryje się potem cementem, zamaluje i nie będzie widać. Ale za rok-dwa ściana zacznie się kruszyć, pękać, farba będzie brzydko odłazić.

Zawsze jak takie rzeczy widzę, to nie wiedzieć czemu tłuką mi sie po głowie litery: Pe, eR, eL, Cha, eR, eL...

Młodzież o sztuce + dygresja na temat chińskiego systemu nauczania

Lekcja z grupą średniozaawansowaną. Zresztą jaką tam "grupą"! Po tym jak rodzice kolejnego ucznia uznali, że angielski zabiera cenny czas, który należy wykorzystać na odrabianie lekcji*, w klasie ST2-I pozostała tylko dwójka czternastoletnich gimnazjalistów: bystra Ania i raczej powolny ale sympatyczny Deszcz. 
Rozpoczynamy nowy rozdział w podręczniku zatytułowany "Art", sztuka. Kolejne strony pełne są nazwisk takich jak Picasso, Da Vinci, dzieł pokroju Las Meninas i Davida Michała Anioła. Dla większości Europejczyków - oczywiste oczywistości. Ale dla młodzieży chińskiej...

Robię więc długi wstęp, oglądamy na moim iPadzie różne obrazy, pytam uczniów jakie emocje przypisaliby "Gwiaździstej nocy" van Gogha, a jakie "Staremu gitarzyście" Picassa. Dalej nastąpiła dyskusja o sztuce w ogóle. 
Oto co ciekawsze opinie:

Deszcz: Muzeów nie lubię. Nudne. Byłem kiedyś w muzeum. W Pekinie. W jakim? W tym...no...no w pekińskim muzeum. Nudne. 

Ania: Bardzo lubię muzea! Tak, chciałabym pojechać do Paryża! Jest taki.... Romantyczny! No i Luwr, tak, chciałabym póść do Luwru. W jakim muzeum byłam w Chinach? Może... W żadnym. 

Zapytani czy w Xiamen jest jakieś muzeum, zgodnie stwierdzili, że nie, nie ma. A przecież nawet jeden z przystanków autobusowych nazywa się 博物馆, czyli "Muzeum". No ale mniejsza z tym. Rozmawiamy o obrazach:

Deszcz: Obrazów nie lubię. Dlaczego? Tak już moja rodzina... My obrazów nie lubimy. 
Ania: Lubię obrazy! Bardzo! Lubię taki obraz... "Nocna kawa"! (Chodziło o "Taras kawiarni w nocy van Gogha. Też lubię;)

Ja: To jakie wolicie obrazy? Takie z naturą, drzewami, kwiatami, czy takie z ludźmi?
Deszcz: Takie z naturą. 
Ania: Takie z naturą. Albo z miastami. 

Ja: A co lubicie bardziej: malarstwo chińskie czy zachodnie?
Deszcz: Chińskie. 
Ja: Dlaczego?
Deszcz: Bo jest... (Zmaga się z trudną do wyrażenia myślą.) Bo jest... Łatwiejsze.
Ja: Co masz na myśli? Łatwiejsze do namalowania czy do patrzenia?
Deszcz (szczęśliwy, że go zrozumiałam): Do patrzenia! Jest łatwiejsze do patrzenia!
Ja: A ty, Aniu?
Ania: Ja wolę malarstwo zachodnie. Nie lubię malarstwa chińskiego. (Marszczy nosek z dezaprobatą.)
Ja: A ja lubię jedno i drugie. 
Ania (z niedowierzaniem): Naprawdę? Lubisz malarstwo chińskie? Dlaczego?
Ja (głośno myśląc, bo odpowiedź nie jest prosta. Polubienie chińskich malowideł zajęlo mi kilka wizyt w muzeach. Ale i tak przyszło łatwiej niż dostrzeżenie wielkiego piękna w sztuce kaligrafii - to jest dopiero moje szanghajskie odkrycie;): No bo... Bo jak się patrzy na taki obraz to człowiek dobrze się czuje. Wiem, co Deszcz miał na myśli. To jest czasem trochę jakby medytacja. Jest w nich spokój i piękno. 

Ania (zawiedziona): A ja wolę obrazy zachodnie. Bo są bardziej kolorowe. 

<Kurtyna;>




* Dygresja: Michałek skarżył się często, że po powrocie z naszych niedzielnych zajęć, które kończą się o 21, musi zawsze jeszcze co najmniej trzy godziny odrabiać lekcje. Biedny wiecznie niewyspany chłopiec. Ciągle zapominał książki, prace domowe odrabiał na kolanie, a w czasie lekcji tarł oczka i ziewał nawet w środku najbardziej zajmujących gier. Mieliśmy kiedyś dyskusję na temat różnych wartości i rozmowa zeszła na edukację:

Michałek: Edukacja jest bardzo ważna. Bez edukacji nic się nie zrobi. Trzeba ciężko pracować. Jak się nie pracuje ciężko to się nie dostaje na dobry koledż, a tylko dobry koledż to dobra praca. Trzeba ciężko pracować. 
Ja: To co jest ważniejsze Waszym zdaniem, ciężka praca czy zdolności?
Ania: Zdolności. Zdolny człowiek dobrze się uczy. Zdolny człowiek dostanie dobrą pracę. 
Michałek (rozemocjonowany): Ale jak zdolny człowiek nie pracuje ciężko to też nic nie zrobi. To będzie niczym. Ciężka praca jest ważniejsza. Nawet jak ktoś jest mało zdolny, to jak ciężko pracuje to coś zrobi. 

Zmianiłam wtedy temat, bo żal mi się go zrobiło. Powtarzał pewnie słowo w słowo to, czego nauczyli go rodzice. Sam z siebie mógł być nawet stosunkowo inteligentny, ale ta "ciężka praca", nauka w najlepszym gimnazjum w mieście, brak snu i przeciążenie lekcjami wyprały jego mózg z wszelkich sił przerobowych. W tym roku Michałek kończy gimnazjum i zdaje bardzo ważne egzaminy do szkoły średniej, od której zależeć będzie to, czy dostanie się do dobrego koledżu (oni wszyscy tutaj z amerykańska "college" mówią, a nie uniwersytet). Dlatego właśnie rodzice zapisali go na tysiąc różnych zajęć dodatkowych, a nauczyciele zadają mu jeszcze więcej prac domowych niż zwykle. A dla mnie oczywiste jest, że chłopak osiągnąłby znacznie lepsze wyniki, gdyby mógł się raz na jakiś czas WYSPAĆ. 


sobota, 3 marca 2012

Sceny z życia korporacji: Zarządzanie po chińsku, model drugi.

Krystyna (oczywiście nie znam jej chińskiego imienia, a tylko przybrane, angielskie), która przez długi czas sprawowała zwykłą funkcję Course Consultant i doradzała rodzicom jaki kurs języka angielskiego będzie najlepszy dla ich pociech, awansowała niedawno na stanowisko managera.
I się zaczęło:

Do młodziutkiej (i niestety umiarkowanie bystrej) chińskiej nauczycielki:

"Dżesi, tu jest za mało krzeseł dla nas wszystkich. Pójdź i przynieś krzesło."

Dżesi posłusznie biegnie i przynosi.

"A nie, jednak za dużo tych krzeseł. Idź je odnieś. Przynajmniej trochę się poruszasz. Gruba jesteś, i tak musisz schudnąć."

Biedna, szczuplutka jak źrebak Dżesi, bardzo przejęta, opowiedziała potem tę scenę w biurze.

Albo tak:
Przerwa na lunch, w jednej z jadłodajni:

Krystyna patrzy na jednego z naszych nielicznych nauczycieli chińskiego płci męskiej i mówi:

"Ralf, nie noś więcej tej kurtki. To źle wygląda. Przynosisz wstyd firmie."

Chłopak dopytywał się potem wszystkich, czy naprawdę ta kurtka jest taka straszna. Najlepiej odpowiedziała mu Kasia z Ameryki: "Nie, Ralf, twoja kurtka jest ok. A nawet gdyby nie była, to przecież i tak Krystyna zupełnie nie zna się ubraniach. Spójrz tylko na nią."

Krystyna bowiem kokoszy się po szkole w botkach z futerkiem i plastikowymi błyszczydełkami oraz pomarańczowej mini spódnicy.


Nauczyciele chińscy narzekają na nią po cichu, ale cierpliwie znoszą wszystkie te upokorzenia. Antoniusz, nasz amerykański manager, powiedział, że chyba wkrótce postawi zarządowi ultimatum: albo ona, albo on.
Z kolei nauczyciele zagraniczni wyładowują frustrację narzekając na drobne utrudnienia w pracy, takie jak np. nowy zakaz używania papierowych kubeczków do picia wody (mamy w szkole dwa "wodopoje", wielkie butle z kureczkami z zimną i gorącą wodą mineralną). Zakaz oczywiście idiotyczny, przecież nauczyciele nie jedzą tych kubeczków, a jeśli dochodzi do marnotrastwa, do wina z całą pewnością leży po stronie uczniów. Krótko mówiąc - zupełna głupota i psucie krwi.

W jednej z naszych rozmów Kasia z Ameryki postawiła najlepszą chyba diagnozę:
"Kiepski zarząd na górze wybiera kiepski zarząd niższego szczebla, który wybiera kiepski zarząd jeszcze niższego szczebla, itd."

(A na samym szczycie tej drabiny siedzi Sam, z którym odbyłam kiedyś pewną ważną rozmowę, cóż z tego, że pod wpływem. Opiszę i wkleję;)

Brzuch Eleny



SMS od Eleny z dnia 01/03/2012, godzina 10:40:
"Hej, czy możemy opóźnić spotkanie na 13? Jestem w szpitalu, jest dużo ludzi, może muszę poczekać jedną godzinę."

Miałyśmy pójść razem na południową kawę. Odpisuję, że oczywiście nie ma sprawy, że w ogóle możemy się spotkać kiedy indziej, przecież jej zdrowie jest najważniejsze. Elena odpisuje coś po chińsku, a następnie na moje znaki zapytania odpowiada:

"Przygotowanie się na dziecko. W Chinach to problem. Moja teściowa, oni chcą dziecko smoka, więc to pilne."

23 stycznia 2012 roku rozpoczął się w Chinach Rok Smoka. Smok to najsilniejszy i przynoszący najwięcej szczęścia znak zodiaku. Już późną jesienią miałam wrażenie, że dookoła mnie jest jakoś dziwnie dużo kobiet w ciąży, ale teraz to już po prostu zupełna epidemia. Wszędzie widzę okrągłe brzuchy na dwóch nogach i wpatrzonych w nie z czułością przyszłych tatusiów. 

Elena, jak sama zauważyła, nie ma zbyt wiele czasu. Chodzi więc co tydzień do lekarza, co wykracza poza typowe zachowanie podczas trwającego trzy miesiące przygotowywania się do zajścia w ciążę, które obejmuje zazwyczaj zmianę diety, wstrzymanie się od podróży i zapewnienie przyszłej mamie dużej ilości odpoczynku. 

Do znaków zodiaku i przygotowań dochodzi jeszcze dalsza matematyka. Otóż, jak wyjaśniła mi kiedyś inna koleżanka z pracy, urodzić dziecko należy pomiędzy 25 a 28 rokiem życia. Kropka. Można oczywiście wcześniej, ale jest to o wiele mniej korzystne. (Nawet w kontrakcie, który ja podpisywałam z moją szkołą językową znajdował się zapis, że dostanę dłuższy urlop macierzyński jeśli zajdę w ciążę po ukończeniu 24 roku życia.) Można też trochę poźniej, ale bez przesady, bo to trochę niezdrowo, a jak rodzi się jedno dziecko, to musi być ono perfekcyjnie dopracowane. (To już mój wniosek.)

Profil Eleny na WeiBo, tutejszym odpowiedniku facebooka, ma jako tło wklejone dziesiątki zdjęć roześmianego bobasa. Zapytałam ją czyje to dziecko, ale powiedziała, że to po prostu ładne zdjęcia, które znalazła w internecie:
"Patrzę sobie na tego pięknego dzidziusia i myślę, że jak na niego będę patrzeć, może mój też taki będzie. Tak się robi. Jak rodzice chcą mieć śliczne dzieci to kupują sobie obrazki ze ślicznymi dziećmi i je wieszają na ścianie i patrzą. Żeby ich dzieci były śliczne."

Biedactwo ma pecha, powiedziała mi dzisiaj, że nie wie, czy uda jej się urodzić dziecko na czas z powodu drobnej choroby narządów rodnych, którą wpisała mi w słownik chińsko angielski, a ja następnie przetłumaczyłam sobie z angielskiego na polski. 

(Uwaga na stronie: Czułabym się jak ostatnie prosię opisując te wszystkie intymne szczegóły i to jeszcze podając prawdziwe "angielskie imię" koleżanki, gdyby nie to, że o wszystkich tych rzeczach Elena rozmawiała ze mną w biurze pełnym kolegów i koleżanek, którzy naturą rzeczy słyszeli większość naszych konwersacji. Trudny dylemat moralny mógłby dotyczyć szczególnie następnego fragmentu, ale o tym, to już wiedzieli wszyscy.)

Otóż pod koniec listopada Elena poroniła. Biuro przekazywało sobie szeptem smutną plotkę, a Elena siedziała w domu na chorobowym bardzo, jak mi później powiedziała, się nudząc i całymi dniami grając w gry komputerowe. Kiedy wróciła i osobiście doprecyzowała wszystkie informacje, napotkała się jednak na trudność językową. Poprosiła mnie więc o rozmowę. Usiadłyśmy. 

-Wiesz dlaczego przez te dwa tygodnie mnie nie było, tak?
-Tak, wiem, oczywiście. (Wymieniłyśmy podczas jej nieobecności kilka SMSów.) To bardzo smutne. 
-Tak. Ale czy to jest dobre znaczenie po angielsku?, pyta Elena i wstukuje w iPhone'a chińskie znaki. Elektroniczny słownik wyświetla angielske tłumaczenie: "naturalna aborcja, poronienie". 
-Tak, odpowiadam, tak się właśnie mówi. "Poronienie". 
-A "naturalna aborcja" to nie jest poprawnie?
-Nnno, zazwyczaj się mówi poronienie. 
-Och, bo ja myślę, że teraz nauczyciele zagraniczni myślą... Och... Że ja miałam aborcję! A w niektórych krajach, niektórzy myślą, że aborcja jest zła. 

Powiedziałam:
-No tak. Na przykład ja myślę, że aborcja jest zła. 
-Aha. Tak. Więc, Wira, możesz powiedzieć nauczycielom zagranicznym, żeby nie myśleli, że miałam aborcję?
(Uff... Zupełnie jakbym chciała z nimi rozmawiać na takie tematy.)

Co ciekawe, powyższa rozmowa zbiegła się w czasie z pewną koszmarną lekcją, którą miałam przeprowadzić w szkole językowej dla dorosłych. Tam system był taki, że nauczyciel brał przed lekcją teczkę z gotowym planem lekcji i materiałami, kopiował co trzeba, chwytał marker i bez dalszego przygotowania wkraczał do klasy. 

Poziom językowy lekcji: wyższy średniozaawansowany.  
Tematyka materiałów: Nastolatki zachodzące w ciążę.
Bijąca po oczach teza artykułów: Rozwiązaniem problemu nastoletnich matek jest powszechny dostęp do antykoncepcji i aborcji. 
W klasie czekają na mnie uczniowie: mężczyzna, na oko trzydziestopięciolatek, żonaty, i młodziutka dziewczyna, licealistka. 
Obawiam się, że nie zrealizowałam na tamtej lekcji założeń programowych, ale sama sporo się dowiedziałam:
Zajście w ciążę przed skończeniem 18 (czy może 21? Nie byli co do tego zgodni) lat jest po prostu nielegalne. Dziewczyna miała w szkole taki przypadek. Uczennica trzeciej klasy zaszła w ciążę. Aborcja. Nikt nawet nie rozważał innego wyjścia. A dziecko urodzone "nielegalnie" nie ma prawa pójść do szkoły, leczyć się etc. 

(O tym akurat słyszałam już wcześniej, jako odpowiedź na moje pytanie dlaczego  po niemal każdej prowadzonej przez  Ujgurów (mniejszość muzułmańsko-etniczna) jadłodajni plączą się dzieci w wieku szkolnym, czasem pomagając rodzicom, czasem tylko rozrabiając.)

Trudna to była lekcja. Przekazałam swój punkt widzenia, niech przynajmniej wiedzą, że są ludzie, którzy inaczej myślą. I że są kraje, w których państwo nie wchodzi do brzucha obywatelek. 

Wracając do Eleny jeszcze: nawet jeśli nie uda jej się urodzić smoczego dziecka, to i tak jest szczęściarą. Zarówno ona, jak i jej mąż są jedynakami, więc przysługuje im dwójka dzieci. Najlepiej, rozmarzyła się kiedyś Elena, chłopczyk i dziewczynka. Jak z obrazka.